Kliknij tutaj --> ⛅ czy angela ma kamerę w oku

Obiekt Angela partial sea view 6 położony jest w miejscowości Kefalonia i oferuje klimatyzację, balkon oraz bezpłatne WiFi. Togatus to profesjonalna kancelaria prawna świadcząca usługi prawne w każdym zakresie, a więc zapewniamy wszystko to, co daje kancelaria adwokacka czy kancelaria radców prawnych jak i kancelaria doradców podatkowych razem. Wieloletnie doświadczenie nauczyło nas, że mała kancelaria prawna nie jest w stanie zagwarantować skutecznych usług prawnych na najwyższym poziomie. Dlatego Jeśli znajdziesz ukrytą kamerę emitującą podczerwień, pojawi się ona na wyświetlaczu kamery jako jasnobiała. Uruchom aplikację aparatu w telefonie. Przejdź się po pokoju i skieruj aparat telefonu w miejsca, w których podejrzewasz, że ukryty jest sprzęt szpiegowski. Jeśli zauważysz jakieś małe, jasnobiałe światło, odłóż W rezultacie Angela Merkel może liczyć na emeryturę w wysokości ok. 15 tys. euro miesięcznie. Do końca życia ma również prawo do ochrony osobistej i samochodu służbowego z kierowcą Jeśli nie jesteś sławny, potężny, niewiarygodnie bogaty lub nie masz naprawdę wkurzonego wroga lub byłego, prawdopodobieństwo, że ktoś cię szpieguje, jest prawdopodobnie minimalne. A gdyby tak, jak ktoś już odpowiedział, musieliby przesłać dużo danych obrazu lub wideo z telefonu, a to pokazałoby się w używaniu komórki. Rencontre De La Photo Arles Recrutement. PO WYDANIU OSTATNIEJ PŁYTY ZACZĘŁA POJAWIAĆ SIĘ NA OKŁADKACH GAZET, UDZIELAĆ WYWIADÓW, BYWAĆ W TELEWIZJI. NAWET NIECO NA WYROST OKRZYKNIĘTO JEJ POWRÓT Z EMIGRACJI. CHOĆ NIE OPUŚCIŁA BERLINA, GDZIE MA JEDNĄ ZE SWOICH BAZ, SERCEM JEST W POLSCE. I TO JEJ ZJAWISKA ORAZ ZMIANY BIERZE NA WARSZTAT W SWOICH TEKSTACH. DO RODZINNEGO OLSZTYNA WPADA POGAPIĆ SIĘ NA KRAJOBRAZ. ALE JULIĘ MARCELL – WŁÓCZYKIJA, KTÓRY CHADZA WŁASNYMI ŚCIEŻKAMI – JAK O SOBIE MÓWI – NAJŁATWIEJ ZŁAPAĆ NA SKYPIE. MADE IN: Gdzie cię zastałam? W Warszawie, Berlinie czy Olsztynie? Julia Marcell: W Warszawie. Tu jest od paru miesięcy moje centrum logistyczne. Jeżdżę ostatnio więcej niż zwykle, bo dużo się dzieje po wydaniu nowej płyty. Ale uwielbiam życie na walizkach. A co wozisz na stałe w walizce? Połowę walizki zazwyczaj zajmują buty i stroje koncertowe. Przydaje się małe podręczne żelazko, ale w trasę wozi się też rzeczy, które w normalnej podróży mogą wydawać się zaskakujące, jak taśma (nigdy za dużo mocnej taśmy klejącej), obcęgi czy zestaw kabli i przejściówek. Potrafię mieć drugie pół walizki wypełnionej takim sprzętem. Do tego komputer i książka. Teraz akurat przerabiam „Dziennik roku chrystusowego” Jacka Dehnela, pełen anegdot i opowiastek, odniesień do historii bliższej i dalszej. Ale też refleksji na temat naszej rzeczywistości czy religii i Kościoła. Tematy bliskie twojej twórczości. Bliskie od wielu lat, dużo myślę o religii, w której wyrosłam i która dotyka nierozwiązywalnych zagadek. Czym jest śmierć, po co się znaleźliśmy na tym świecie. Myślę, że te pytania, niestety, pozostaną dla mnie bez odpowiedzi, ale nie potrafię sobie odmówić ich poszukiwania. W Polsce religia jest czymś bardzo ważnym, bardzo osobistym, a jednocześnie tematem odwiecznych dyskusji w przestrzeni publicznej. Jest w nas zakorzeniona. I inspiruje do pisania piosenek? Mnie na pewno. To duży temat. Nie często piszę o religii bezpośrednio, ale często się do niej odnoszę. Do pewnych obrazów, haseł, które pomagają mi budować swoją opowieść. Kiedy jestem w fazie pisania tekstów, nastawiam wewnętrzny radar, który ściąga obserwacje, pomysły z otoczenia. Wtedy patrzę na wszystko, pomysł może przyjść z każdej strony, codzienność jest niezmiernie inspirująca. A motyw religii pojawia się u nas wszędzie, na każdym kroku daje o sobie znać. Od kodeksu wartości, który reprezentuje, przez całą historię, ideologię i symbolikę. Czytasz komentarze pod swoimi utworami? Pod „Tarantino” z najnowszej płyty temat zszedł właśnie na obrazę w tym utworze uczuć religijnych. No cóż, (śmiech) część naszego społeczeństwa we wszystkim dopatrzy się obrazy. Nie czuję, żebym obrażała uczucia religijne, na pewno nie jest to moim celem, ale też zdaję sobie sprawę z tego, jak na takie zjawiska wpływa zła komunikacja. Dużo nam potrzeba, żeby się porozumieć. Internet miał być przestrzenią wolności, możliwością swobodnej wypowiedzi, bez niczyjego pośrednictwa mieliśmy w nim promować wartościowe zjawiska i idee. A póki co czujemy się anonimowi, bezkarni i łatwo dajemy się podpuszczać. Oprócz zjawiska „hejtu”, tym, co mnie zastanawia, jest dezinformacja, która się szerzy. A jedno często wynika z drugiego. Brakuje etykiety, która określałaby relacje w wirtualnym świecie, pewien savoir-vivre dopiero zaczyna się tworzyć. Zdajemy sobie pomału sprawę z tego, jak łatwo jest sfabrykować newsy. Albo w jak różnym świetle można przedstawić jedną informację, odpowiednio argumentując. Każdy z nas ma wiedzę pozbieraną po trochu z różnych mediów, więc trudno dokopać się do prawdy, źródła. O tym chciałaś opowiedzieć na płycie „Proxy”? Jak brzmiałby jej tytuł po polsku? Punktem wyjścia był serwer Proxy, zapewniający anonimowość w sieci. Znaczenie tego słowa w przypadku albumu nieco się skrzywiło, nadbudowało i stało się określeniem zasłony dymnej wirtualnego świata. Jesteśmy otoczeni mnóstwem niepotrzebnych gadżetów czy informacji wyssanych z palca. Nowe lifestylowe zasady życia, kult plastikowej urody, monitorowanie naszych wyborów i kliknięć, śledzenie każdego ruchu w sieci. Bohaterowie mojej płyty – przerysowane, groteskowe postaci – pogubili się w kolorowej rzeczywistości. I są jakoś samotni w tym wszystkim. Mam wrażenie, że samotność, poczucie, że nikt nas nie rozumie, to plaga naszych czasów. Być może wynika częściowo z przeładowania, z faktu, że tak dużo przestrzeni w naszym życiu oddajemy przedmiotom i informacjom? Brakuje nam cierpliwości na spotkanie z drugim człowiekiem, relacje z innymi traktujemy w roszczeniowy sposób. Bycie z drugim człowiekiem jest trudne, trzeba się tego nauczyć, zainwestować czas i energię. Mam wrażenie, że w moim życiu te związki z ludźmi, które wiele przeszły i wymagały pracy, są o wiele bardziej wartościowe. Warto w nie inwestować, bo poczucia, że nie jest się samemu, że jest ktoś obok, kto cię zrozumie, nie zastąpi nawet kilkuset wirtualnych znajomych. Często zamiast celebrować fajną chwilę, skupiamy się na tym, żeby ją sfotografować, zrobić selfie i wrzucić na „fejsa”… Obserwuję to również na moich koncertach. Kiedy widzę telefony uniesione w górę, jeszcze zanim zacznę grać, wiem, że nawiązanie kontaktu z tą publicznością będzie przez to o wiele trudniejsze. Na szczęście na tej trasie to się nie zdarza często, co mnie bardzo cieszy. Bo publiczność stawia się wtedy w roli biernego obserwatora, a nie uczestnika dialogu, wymiany. A ja mam wrażenie, że jestem tyko ludzikiem w okienku YouTube’a. Telefon dla mnie stanowi mur w komunikacji, cała moja energia trafia w czarną dziurę. Ze sceny od pierwszego momentu doskonale się czuje energię, łączność z widzami. Jeśli są zaangażowani, śpiewają z nami, to nakręca, dajemy z siebie 500 procent, a poziom adrenaliny, endorfin sięga zenitu. Jest się całkowicie tu i teraz. Dla mnie to tak intensywne doświadczenie i dawka emocji, że po zejściu ze sceny wielu rzeczy nie pamiętam. Tylko tyle, że było super i chcę to powtórzyć. To może jednak lepiej nagrywać? (śmiech) Jestem nieraz zdziwiona tym, jak śpiewałam i zachowywałam się na scenie, kiedy oglądam te nagrania. Emocje, magia chwili potrafią nas ponieść. A trema? Występowałaś na festiwalach przed wielotysięczną publicznością, więc chyba nie jest ci straszna? Jest mi straszna, od lat staram się ją obserwować i analizować, kiedy i dlaczego jest większa i co mogę zrobić, żeby ją zmniejszyć. I na przykład zauważyłam, że powiększa ją pośpiech przed koncertem. Najbardziej komfortowo czujemy się z zespołem, kiedy jest czas na próbę, wszystko działa i mamy czas, aby coś zjeść i odpowiednio się przygotować. Potem na chwilę spotykamy się przed wyjściem na scenę i dodajemy sobie energii, otuchy. W zespole jesteśmy wszyscy przyjaciółmi, więc dajemy sobie takie wsparcie, życzymy nawzajem dobrej zabawy. To są drobiazgi, ale ważne – taki rytuał wprowadza spokój. Masz stylistkę czy sama dbasz o wizerunek? Mam – Magdalenę Klaman, ważną osobę w zespole, chociaż na niczym nie gra. (śmiech) Jest odpowiedzialna za sprawy wizerunkowe, razem zastanawiamy się, jak „ubrać” każdą nową płytę czy teledysk. Ona ma ogromną wiedzę w tej materii i pełno fantastycznych pomysłów. Dzięki niej poznałam masę świetnych, młodych projektantów z Polski, takich jak ANNISS, Zuza Feliga, Cochara Matera, Waleria Tokarzewska-Karaszewicz, Piotr Drzał… Długo by wymieniać. Moda to ważna dla mnie sfera poszukiwania piękna. Skąd obite kolano na okładce płyty? Życie nabiło ci siniaka czy to marketingowy chwyt? Jestem zdziwiona, jak dużo osób o to pyta. To jest siniak udawany, część projektu. Ta okładka nie jest jak dzieło Hieronima Boscha, gdzie każdy element ma jakieś osobne znaczenie. To raczej ogólna ilustracja tego, co dzieje się na płycie. Nie każdy przedmiot do sesji został wybrany ze względu na swoją symbolikę, mają znaczenie dopiero jako zbiór – to masa kuriozalnych rzeczy, którymi zalewany jest rynek. Wśród nich można wyłowić rzeczy dziwne, piękne, niszowe. Zależało mi na tym, aby móc oglądać to zdjęcie godzinami i ciągle odkrywać nowe ciekawostki. Ta kompozycja jest krzywym zwierciadłem współczesnej rzeczywistości, która daje z jednej strony dostęp do osobliwych przedmiotów i zjawisk, z drugiej – wszytko unifikuje. Pisząc tę płytę, zastanawiałam się, co to znaczy żyć dzisiaj wśród tylu sprzeczności. W Polsce czy w ogóle? Mieszkam jedną nogą w Polsce, jedną w Niemczech i na razie się to nie zmieni. Ale piszę z perspektywy polskiej i moi bohaterowie to raczej rodacy. Dużo podróżuję, jem chleb z różnych pieców, ale jestem tu zakorzeniona. Tak naprawdę poczułam się Polką, kiedy wyjechałam do Berlina. Często brakowało mi języka, jedzenia, kultury, miejsc. W tamtejszym tyglu kulturowym rodziła się płyta, która jest próbą dotarcia do swojej tożsamości, reakcją na to, co dzieje się w moim kraju. Dlatego nagrałaś ją po polsku? Potrzebowałam się wygadać w ojczystym języku. Wyrosłam na muzyce anglojęzycznej, dlatego na trzech poprzednich płytach ten język był dla mnie naturalny. Piosenki po polsku to inny rodzaj komunikacji ze słuchaczem, zauważyłam to na koncertach podczas wykonywania „Cinciny” z poprzedniej płyty. Spodobało mi się to uczucie, że śpiewam po polsku i każdy wers siedzi mi pośrodku głowy, nie da się potraktować tylko jako melodia i trafia centralnie na polskich koncertach. Stwierdziłam, że w tym kierunku chcę iść, przyszło to naturalnie. Język polski jest trudny do ujarzmienia, ale fascynujący, pozwala bawić się barwnym słowem, frazą. Coś się we mnie otworzyło, odkryłam nowe narzędzie, poczułam potrzebę opowiedzenia bardziej otwarcie i bezpośrednio o tym, co mi w duszy gra. W Polsce jest ostatnio gorąco, obserwuję to bacznie, chcę tu być, działać. Patriotyzm ci się włączył? Patriotyzm jest wielkim słowem, kojarzy mi się pomnikowo. Bardziej chodzi o poczucie korzeni, związku z kulturą. Nie rozpatruję rzeczywistości w kategoriach wzniosłych i nie jestem typem, który się pcha na barykady. Raczej włóczykijem, który chadza własnymi ścieżkami, nawet jak innym jest to nie na rękę. Ale przylgnęła do ciebie łatka buntownika polskiej sceny. Zauważyłam tę łatkę, ale to taki bunt osobisty, w małej skali mojego własnego życia. Nasza rzeczywistość zmusza do refleksji. O sprawach ogólnych – polityce, gospodarce, terrorze – krzyczą gazety i telewizja. Ja nie bawię się w publicystykę, mówię z osobistej perspektywy o codzienności, szczegółach. W niewidzialny sposób to wszystko wpływa na moje życie. Między wierszami dokonują się wielkie zmiany. I właśnie o tym niezauważalnym z pozoru wpływie chcę pisać piosenki. Wsparłaś protest przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Uważasz, że muzyk powinien być społecznie zaangażowany? W tym akurat przypadku poczułam, że muszę wyrazić swoją solidarność z dziewczynami, bo projekt tej ustawy jest przerażający. A dotyka nas wszystkich, nie tylko kobiet. I moje poparcie to zdrowa reakcja na to, co się dzieje, jak zresztą w przypadku wielu innych artystek i przedstawicielek różnych środowisk i poglądów, które tak samo wyraziły swój sprzeciw. Ostatnio zaprotestowały byłe pierwsze damy! A także znane osoby z zagranicy, jak Milla Jovovich, Charlotte Gainsbourg czy Juliette Binoche. Sprawa jest poważna i nie możemy sobie pozwolić, aby siedzieć cicho. Ale od przepychanek na arenie politycznej generalnie stronię, to nie jest moje pole, ja wolę grać piosenki. Podchodzę z pewną nieufnością i rozczarowaniem do sytuacji, kiedy muzycy wykorzystują swoją popularność do politycznych agitacji. Piszesz w jednym z utworów, że „świat nam się rozpada”. Czujesz, że jesteśmy na jakimś dziejowym zakręcie? To rozpad naszego polskiego podwórka? Jesteśmy w trudnym momencie. Z jednej strony mamy niesamowity rozwój technologii, z drugiej w kwestiach cywilizacyjnych trochę się cofamy. Kwestie praw człowieka czy tolerancji dla inności nie tylko pozostają nierozwiązane, ale wręcz można zaobserwować rosnącą falę nacjonalizmu w całej Europie. To przerażające i każe zapytać, ile nauczyły nas doświadczenia z przeszłości. W swoich piosenkach cytujesz teksty wykonawców z lat 80. Co pamiętasz z tamtego okresu? Pamiętam Peweksy i Baltony, z całym ich „bogactwem”. Pamiętam, że ubrania przechodziły z dzieci na dzieci, mieszkało się w blokach z płyty, na które trudno było dostać przydział. Ale dla mnie była to rzeczywistość zastana. Byłam dzieckiem, taki był świat, w którym żyłam. Dopiero później zaczęłam zauważać zmiany, analizować to, co się wydarza na arenie politycznej, gospodarczej. Mam niesamowitą przyjemność żyć w kolorowych czasach, obserwować rozwój, technologii, to, jak Internet zmienia nasze życie. A muzyka z lat 80.? Moi rodzice mieli dużo winylowych płyt. Na nich Madonna, Michael Jackson, ale też Republika, Ewa Demarczyk, Stanisław Soyka czy Maanam. Do tego słuchało się Polskiego Radia. Ci artyści zakorzenili się w mojej głowie, zwłaszcza ich mocne, zaangażowane teksty. Słuchasz tych płyt, kiedy wracasz do rodzinnego domu? Tak, często wracam do dawnych muzycznych fascynacji, zbiorów płyt i kaset w domu rodziców. Tu spędzam głównie czas, kiedy wpadam do Olsztyna. Mieszkają w pięknym zakątku wśród lasów, jest tak sielsko, że można cały dzień tylko siedzieć i gapić się na otoczenie. Nie znam nowych knajpek w Olsztynie, ale lubię przejść się po starówce i obserwować, jak zmienia się miasto. A leciałaś już z lotniska w Szymanach do Berlina? Jeszcze nie, ale jestem zainteresowana tematem i być może w przyszłości skorzystam. (śmiech) Twój tato, prof. nauk humanistycznych, napisał wiele rozpraw, np. „Pedagogiczna problematyka wyobraźni i samorealizacji”. Dziecko, które chce być artystą, to chyba dobra inspiracja do takich badań. Myślę, że mogło tak być, ale ta inspiracja szła raczej w drugą stronę. Zawsze było ważne dla mnie to, co rodzice myśleli o moich wyborach, ich zdanie na temat mojej twórczości. Dużo dyskutujemy do dzisiaj, nie tylko o sztuce. Pamiętam jak mój tata, zapytany przez kogoś, jak się wychowuje dziecko z pasją do twórczości własnej, powiedział: „Zasada nr 1 – nie przeszkadzać”. I tak było. Dawano mi poczucie, że to co robię, maluję, gram, śpiewam, komponuję jest ważne i warto to robić. Nie cisnęli na żadne wybory. Podpowiadali, kiedy prosiłam o podpowiedź, ale nigdy nie zmuszali do zajęć, których nie lubiłam. Skończyłaś informatykę i studiowałaś w Instytucie Sztuk Pięknych UWM. Jesteś umysłem ścisłym z artystyczną duszą? Opanowanie kwestii technicznych zawsze było dla mnie naturalne. Od początku byłam takim domorosłym twórcą, więc z rozpędu uczyłam się, jak sobie poradzić. Kiedy chciałam kręcić filmy, czytałam wszystko o kamerach, kiedy chciałam nagrywać – ściągałam demówki różnych programów i testowałam je na własną rękę. Pierwsze moje nagrania powstawały w windows’owskim rejestratorze dźwięku, gdzie nagrywałam jeden ślad, dogrywałam drugi. Z kaset magnetofonowych z muzyką innych wykonawców zgrywałam początki utworów, które zaczynały się od samej perkusji, a potem budowałam z tego loopy, do których dogrywałam swoje kompozycje. Była to bardzo mozolna, ale też przyjemna praca. Wyrosłam z podejścia „do it yourself”, bo chciałam się zawsze próbować w różnych dziedzinach, ale nigdy nie było nikogo, kto mógł mi w tym pomóc i nie stać mnie było na zatrudnienie kogoś, kto się na tym zna. Zresztą zawsze mnie to fascynowało i uważałam, że mieć taki „know how” to duża wartość, która kiedyś na pewno się przyda. I się przydaje. Sama potrafię ogarnąć swój sprzęt, nie na tyle, żeby wchodzić w elektrykę, ale po softwarze poruszam się sprawnie. Bycie współproducentem swoich albumów byłoby niemożliwe, gdybym tego nie umiała. Nie mogłabym też reżyserować swoich teledysków. Ostatni – „Tarantino” – powstał zresztą dzięki współpracy z osobami, które same były wielozadaniowe. Na przykład Dominika Podczaska, która była operatorem, również montowała ten teledysk, co przy bardzo napiętym grafiku zdjęciowym ułatwiło nam pracę, bo myślała od razu o tym, jak ujęcia będą się ze sobą montować. Taka wielozadaniowość dziś jest w cenie. I chociaż dzięki wsparciu Lotto – mojego mecenasa płyty „Proxy” – miałam zapewniony budżet na ten teledysk, i tak wybrałam do współpracy osoby, które interesują się wieloma zagadnieniami, są bardzo kreatywne. A w jaki sposób rodzice rozwijali twoje humanistyczne zdolności? Od dzieciństwa zabierali mnie do Teatru Baj Pomorski w Toruniu, gdzie kiedyś mieszkaliśmy. Pamiętam, że jak miałam około półtora roku, to widziałam spektakl z wielkim misiem w roli głównej. I to wtedy poczułam magię sceny, kostiumów, muzyki, rekwizytów. Kazałam sobie zrobić na backstage’u fotkę z misiem. Myślę, że to wtedy oszalałam na punkcie sceny, poczułam, że to moje miejsce. Poza tym w domu zawsze dużo się słuchało, oglądało i czytało. Rodzice pochłaniają książki, a ja nie nadążam z kupowaniem im prezentów, którymi najczęściej są właśnie nowości wydawnicze. Talent muzyczny też masz po nich? Myślę, że tak, moi rodzice zawsze interesowali się muzyką, lubili jej słuchać. Moja mama jest fanką muzyki klasycznej i opery, mój tata gra na gitarze, wzrastałam w takiej atmosferze. Choć nie są profesjonalnymi muzykami, bo wybrali inne drogi. Dostałaś solidny rodzinny wzorzec, bezpieczny dom. Sama wybrałaś życie w drodze. Mój zawód tego ode mnie wymaga, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest mi to nie na rękę. Jestem niespokojnym duchem, bardzo lubię podróżować, zmieniać miejsce, otoczenie. To inspirujące i rozwijające. Teraz mam taki czas, kiedy wszystko zmienia się i rozwija bardzo intensywnie, więc takiego biegania jest dużo i dużo spontanicznych decyzji. Nie warto planować? Ja w planowaniu jestem beznadziejna. (śmiech) W tej chwili moje życie kręci się wokół nowej, dobrze przyjętej na rynku płyty, wszystko jest jej podporządkowane. Wakacje, wypoczynek planuję między koncertami. Muzyka to centrum mojego życia i jestem nią stuprocentowo pochłonięta. A to wszystko sprawia, że czuję się szczęśliwa i spełniona, bo to moja wielka pasja i marzenie, które od kilku lat się spełnia. Skąd twoja ostrożność w relacjach z mediami? Umówić ten wywiad nie było łatwo. Teraz po prostu mam gorący okres, wiele wywiadów i koncertów. Dni są napakowane do granic możliwości. Kiedyś rzeczywiście byłam dość nieśmiała medialnie, ale przy tej płycie otworzyłam się i zaczęłam korzystać z możliwości, aby o niej opowiedzieć. To ważne i bardzo miłe, że jest tak duże zainteresowanie i ludzie pytają. Natomiast jest pewien obszar, którego nie chciałabym upubliczniać, jest nim moja prywatność. Ważne jest dla mnie, aby zachować coś dla siebie, nie mogłabym żyć w oku kamery. Rozmawiała: Beata Waś Obraz: Sonia Szostak Podglądać może praktycznie każdy. Rosyjska strona internetowa transmitowała obraz z tysięcy domów, także polskich, na cały świat. Właściciele nie wiedzieli, że przez zhakowane kamerki można śledzić każdy ich krok. Takie włamanie nie wymaga prawie żadnych umiejętności. Dziecko śpi smacznie w swojej kołysce w Warszawie, nieświadome tego, że cały czas przygląda mu się oko kamery. Rodzice są spokojni, bo cały czas widzą co się dzieje w jego pokoju. A wraz z nimi, dzięki rosyjskim hakerom, może to obserwować cały świat. Podobnie jak wydarzenia w setkach sypialni, ale także biur, siłowni czy sklepów, z których obraz transmitowała strona Jej rosyjscy właściciele włamali się do ponad 100 tys. kamerek internetowych i mogli zajrzeć wszędzie tam, gdzie je zamontowano. Choć w większości pokazywały obraz z miast w USA, Holandii czy Wielkiej Brytanii, to wśród zhackowanych było 117 polskich urządzeń – z Gdańska, Rybnika, Wrocławia, Warszawy i wielu innych miejscowości. Źródło: Newsweek_redakcja_zrodlo Czym kierował się 32-letni mieszkaniec powiatu jaworskiego, gdy postanowił uszkodzić dostępny dla złotoryjan defibrylator? Trudno powiedzieć. Mężczyzna przekonuje, że wcale nie chciał zniszczyć sprzętu, a kierował się wyłącznie chęcia użycia go… na samym sobie. O akcie wandalizmu dyżurny złotoryjskiej policji dowiedział się od pracownika centrum monitoringu miejskiego. Ze zgłoszenia wynikało, że mężczyzna prawdopodobnie zniszczył defibrylator dostępny dla mieszkańców w miejscu publicznym. – Na miejsce przyjechał patrol, który ustalił, kto dokonał tego czynu tuż pod okiem jednej z kamer monitoringu. Okazał się nim 32-letni mieszkaniec powiatu jaworskiego, który w trakcie rozmowy nie potrafił wytłumaczyć swojego zachowania – informuje sierż. Dominika Kwakszys z KPP w Złotoryi. Po chwili 32-latek stwierdził, że próbował tylko użyć defibrylatora na sobie, ponieważ źle się poczuł. – Żeby dodatkowo uwiarygodnić zły stan zdrowia mężczyzna zadzwonił pod numer alarmowy 112 i poinformował o tym pogotowie. Ratownicy, którzy przyjechali na miejsce karetką stwiedzili jednak, że jest zdrowy i symuluje. W związku z tym został ukarany mandatem za dokonanie bezpodstawnego wezwania – dodaje sierż. Kwakszys. Nagranie z miejskiego monitoringu potwierdziło, że 32-latek nie chciał użyć defibrylatora. Teraz dla jego dalszych losów istotne będą wyniki specjalistycznego przeglądu uszkodzonego urządzenia. Jeśli okaże się, że defibrylator został zniszczony, doszło zatem do przestępstwa, grozi mu nawet pięcioletnia odsiadka. Po naszych ostatnich artykułach o podglądaniu gości hotelowych oraz ukrytej kamerze w apartamencie w Polsce trafiło do nas dużo pytań o to, jak można wykryć to, że w pomieszczeniu w którym się znajdujemy ktoś zainstalował takie ukryte kamery. Czy wystarczy do tego celu smartfon ze “specjalistyczną” aplikacją, jakich kilka można znaleźć w appstorach? A może potrzebny jest specjalistyczny sprzęt? Tylko czy wystarczy taki za 200 PLN czy może lepiej zainwestować w ten za 6000 PLN? Postanowiliśmy przyjrzeć się tematowi i podpytać o zdanie praktyka — byłego funkcjonariusza Agencji Wywiadu i obecnego detektywa, który ma praktyczne doświadczenie w temacie technik obserwacji, z obu stron kamery. Kubek? Długopis? Co może Cię nagrywać? Zacznijmy od krótkiego omówienia ukrytych kamer dostępnych na rynku. Mogą być to kamery rejestrujące naprawdę przyzwoity obraz i tak małe, że da się je ukryć niemal wszędzie. Jeśli zechce was inwigilować amator korzystający z rynkowych gotowców, to na miejsce ukrycia kamery wybierze zazwyczaj: Urządzenia noszone – zegarki, okulary, długopisy. Urządzenia elektroniczne – ładowarki, myszki, dyski USB, power banki, piloty do urządzeń, głośniki. Urządzenia techniczne w pomieszczeniach – czujki ruchu, czujki dymu, odświeżacze powietrza, wizjery w drzwiach. Kubki na kawę, uchwyty do telefonów, butelki z wodą mineralną. Skupiliśmy się na kamerkach, ale równie dobrze w otoczeniu mogą być ukryte urządzenia rejestrujące dźwięk, a do waszych rzeczy ruchomych ktoś może też podrzucić tracker GPS, aby wiedzieć, gdzie jesteście. Warto również zdać sobie sprawę, że powyższy katalog urządzeń, w których można zamontować ukrytą kamerę nie jest w żaden sposób zamknięty. Można bowiem także kupić kamerę IP do samodzielnego montażu w dowolnym urządzeniu. Taki sprzęt nie musi być drogi i osoba średnio rozgarnięta technicznie może sobie poradzić z montażem i ukryciem obiektywu. Oto przykład: kamera PIR HD-08. Koszt 700-800 zł w Polsce (ale do znalezienia na Alibabie za 30 USD). To cacko ma czujnik podczerwieni do wykrywania ruchu. Bateria 500 mAh wystarcza na 90 minut ciągłego nagrywania. Mikrofon zewnętrzny może uchwycić dźwięk z dystansu 8 metrów. Jakość HD (1280×720) wydaje się całkiem niezła, ale to dotyczy trybu wideo. Robiąc zdjęcia możemy liczyć na rozdzielczość 1600×1200. Można dużo taniej… Rozumiemy jednak, że nie każdy ma dryg do majsterkowania i nie każdy chce wydawać 700 zł zestaw początkującego podglądacza (to przecież dużo). Jakie są najtańsze gotowe opcje? Breloczki lub długopisy “szpiegowskie” można kupić już za 20-30 zł. Trzeba będzie jeszcze zapłacić za kartę pamięci i pewnie za przesyłkę, ale tak czy owak można się zmieścić w zaledwie kilkudziesięciu złotych. Najtańsza działająca kamera, jaką udało się nam kupić robiąc research i testy do tego artykułu, kosztuje 24 złote. Ma formę długopisu: Sprzęt za jedyne 24 złote (bez karty pamięci). Nagrywa wideo w rozdzielczości 1280×960 To co opisaliśmy powyżej to sprzęt ogólnodostepny i tani, bardzo amatorski. Jak zapewne się domyślacie, górnego pułapu ceny właściwie nie ma. Prosta kamera w ładowarce podobna do tej znalezionej przez naszego Czytelnika to koszt 500 zł. Można jednak kupić urządzenie cztery razy droższe, zyskując dzięki temu szerszy kąt widzenia, mniejsze zapotrzebowanie na światło albo więcej trybów nagrywania i zdalną kontrolę. Domyślamy się, że ci “zawodowi” podglądacze, którzy wiedzą, że będą podglądać ważne osoby, są skorzy zainwestować w lepszy sprzęt, bo zapewne otrzymane za “wykup” nagrania pieniądze pokryją go z nawiązką. “Nie należy szukać oka i ucha” Jest jednak dobra wiadomość. Większość z kamer i tych tanich i tych drogich można wykryć. Zanim jednak opiszemy techniki wykrywania obiektywów, przytoczmy istotny komentarz, które autorem jest Michał Rybak, prywatny detektyw, założyciel Kancelarii Bezpieczeństwa Rybak i były funkcjonariusz Agencji Wywiadu. Nie należy szukać oka i ucha. To jedna z zasad, które już na początku drogi zawodowej przekazuje się przyszłym oficerom Agencji Wywiadu, na szkoleniu w Kiejkutach. Okiem w szpiegowskim żargonie nazywamy ukrytą kamerę, ucho to inaczej rejestrator dźwięku. Oczywiście od każdej zasady istnieją wyjątki. Nie należy tego robić, ponieważ istnieje ryzyko, że kamera lub mikrofon rejestrują nasze działania a my ich nie znajdziemy. Informujemy w ten sposób przeciwnika o zakresie swojej wiedzy a sami możemy zbudować sobie lub klientowi fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Jak więc brzmi wyjątek od reguły? Należy szukać oka lub ucha… ale skutecznie. Pamiętam takie zdarzenie, mające miejsce jakiś czas temu w jednej z agencji towarzyskich znajdujących się w południowej części Warszawy. Klient przed odbyciem „usługi”, wyjął srebrne urządzenie z wysuwaną anteną, a następnie próbował przy jego pomocy sprawdzić czy gdzieś w pokoju nie ma podsłuchów lub kamer. Urządzenie było przeznaczone do wykrywania głównie urządzeń telekomunikacyjnych i podsłuchów i zwyczajnie nie miało technicznych szans, aby wykryć kamerę zamontowaną w pokoju dla bezpieczeństwa pracującej „konsultantki”. W normalnych warunkach (tej agencji, bo w innych bywa różnie) nagranie zostałoby nadpisane i z czasem trwale zniknęło, jednak w czasie spotkania klient rozgadał się. Zaczął między innymi opowiadać o możliwościach wynikających z pracy prowadzącego program telewizyjny, czym przyciągnął uwagę „opiekunów”, którzy zadbali, żeby nagranie nie zaginęło. To co zdarzyło się później z nagraniem pominę milczeniem. Poszukiwanie ukrytych rejestratorów obrazu i dźwięku należy wykonywać skutecznie albo wcale. Robienie tego bez wiedzy i nieodpowiednim sprzętem jest nie tylko nieopłacalne, ale zwyczajnie niebezpieczne. Istnieje rzesza osób, które inwestują w ochronę informacji kupując sprzęt za duże pieniądze, takie za które można kupić nowe auto lub dwa, a ze względu na brak wiedzy nie potrafią go poprawnie obsługiwać ani interpretować wyników. A więc jak robić to skutecznie? O tym za chwilę powie nam Michał, ale najpierw przedstawimy Wam możliwości jakie macie. Ciekawe czy w trakcie lektury ich opisów sami wytypujecie te najskuteczniejsze i czy Wasz typ pokryje się z opinią naszego eksperta. Aplikacja + smartfon Zgodnie z maksymą, że na wszystko dziś jest apka, do wykrywania kamer też takie stworzono. Przykładem jest choćby Hidden Spy Camera Detector (dla Androida lub iOS), Spy Hidden Camera Detector (dla Androida) albo Spy hidden camera Detector (dla iOS). Istotne jest to, aby zrozumieć co te aplikacje naprawdę robią. Zaznaczamy też wyraźnie, że nie polecamy żadnej z tych aplikacji, a jedynie podajemy je za przykłady. Aplikacje te mogą korzystać z (wbudowanego w telefon) magnetometru by wykrywać promieniowanie charakterystyczne dla kamer. W praktyce wygląda to tak, że po uruchomieniu aplikacji trzeba zbliżać smartfona do różnych podejrzanych przedmiotów i jeśli zmiana promieniowania zostanie wykryta, usłyszymy ostrzegawczy dźwięk oznaczający “tu jest ukryta kamera”. Czy aplikacja będzie skuteczna? Z pewnością nie zadziała z jeśli Twój telefon nie ma magnetometru. Jeśli masz magnetometr w telefonie to istnieje pewne (raczej bardzo niskie) prawdopodobieństwo wykrycia niektórych rodzajów kamer i to pod warunkiem, że odpowiednio się do nich zbliżycie. I duże ryzyko false positives. Wszystkie aplikacje oblały nasz test Przeprowadziliśmy bardzo prosty test na wspomnianej już najtańszej kamerze ukrytej w długopisie. Aplikacje z magnetometrem ich nie wykryły. Przykro nam. Po prostu nie wykryły i tyle. Dodatkowo część aplikacji pozwala na wykrywanie tych kamer, które emitują podczerwień. W tym trybie aplikacja uruchamia wizjer, przez który powinniśmy obejrzeć sobie pomieszczenie. Jeśli zobaczymy gdzieś białe światło, którego jednocześnie nie widzimy gołym okiem, oznacza to iż znaleźliśmy źródło podczerwieni. Ta technika może się jednak okazać zgubną. Część smartfonów ma filtry podczerwieni w obiektywach — aby sprawdzić czy Wasz smartfon widzi “podczerwień”, skierujcie kamerę na pilota do TV i naciśnijcie na nim jakiś przycisk. Jeśli nie zobaczycie poświaty, o wyszukiwaniu kamer przez podczerwień możecie zapomnieć. Człowiek z diodą na czole. Widok z boku i na wprost. Wypada jeszcze dodać, że istnieją aplikacje bazujące na wykrywaniu odbić światła z lampy błyskowej (np. Glint Finder). Teoretycznie można w ten sposób znaleźć nie tylko ukryte kamery, ale również zgubione błyszczące przedmioty. Ta metoda ma jedną poważną wadę – wiele zależy od tego jak użytkownik zinterpretuje obraz podawany przez aplikacje. Najłatwiej jest znaleźć taką kamerę, o której wiemy, że gdzieś jest. TL;DR: Nie możemy wam polecić żadnej aplikacji do wykrywania kamer. U nas nie zadziałały, przynajmniej te oparte na analizie magnetycznej. Te z podczerwienią jakby działają, ale trzeba być obserwowanym przez odpowiedni typ kamery, mieć odpowiedni obiektyw w telefonie i …wiedzieć gdzie szukać. Niestety twórcy aplikacji z reguły nie ostrzegają o ich niedoskonałościach. Specjalistyczne wykrywacze kamer za stówę (lub kilka) Na rynku poza aplikacjami jest także sporo “sprzętowych” wykrywaczy kamer i podsłuchów. Najtańsze, takie jak prezentowany poniżej CC308+ kupimy już za ok. 100 zł. Wykrywacz podsłuchów i kamer CC308+ To konkretne urządzenie wykrywa fale radiowe (w częstotliwości więc teoretycznie może wykryć urządzenia korzystające z takiej łączności bezprzewodowej (także nadajniki GPS). CC308+ ma też możliwość wykrywania emisji podczerwieni. Jeśli wierzyć temu testowi z YouTube (albo temu), urządzenie jest znacznie skuteczniejsze od aplikacji na smartfony. Trzeba mieć jednak świadomość, że te urządzenia nie wykrywają kamer ukrytych, ale nadawany przez nie sygnał. A kamera wcale nie musi nadawać sygnału bezprzewodowo. W dodatku, na zaprezentowanych powyżej testach, kamery są absolutnie jawne a nie ukryte. Łatwo jest wypatrzeć w soczewce IR odbicie soczewki kamery, jeśli wiemy gdzie tej soczewki szukać. Robiąc “skan” w nieznanym otoczeniu możemy przegapić drobne odbicia, albo błędnie zinterpretować pewne naturalne refleksy. Skanowanie radiowe także może zwrócić dużo false positives. W naszym otoczeniu jest przecież wiele urządzeń, które mogą wzbudzić fałszywy alarm. Możemy to ograniczyć manipulując czułością urządzenia, ale to rzecz jasna wpłynie na jakość wykrywania. Opinia eksperta Oddajmy głos naszemu detektywowi, Michałowi Rybakowi z Kancelarii Bezpieczeństwa Rybak. Czy jego zdaniem warto kupować wykrywacz za 100-200 zł? Najczęściej w tych przedziałach cenowych spotkamy urządzenia wykrywające sygnały w zakresie pasma od 10Mhz do 5,4GHz. Trochę droższe urządzenia rozszerzają zwłaszcza ten dolny zakres. Traktuje je jako sprzęt służący amatorom w formie zbliżonej zabawie do wykrywania urządzeń podsłuchowych. Jednak w praktyce bardzo dużo zmienia świadomość możliwości sprzętu. Osoba posiadająca wiedzę i doświadczenie, do pewnych wąskich zastosowań, może za taką cenę kupić dobry sprzęt. Zresztą nie bez powodu mówię o wąskich zastosowaniach, ponieważ urządzenia rejestrujące (obraz czy dźwięk) nie zawsze są oparte o komunikację radiową. Podstawowymi problemami dla prowadzenia inwigilacji jest zamaskowanie sprzętu, zasilanie sprzętu, przechowywanie lub odbiór nagrań oraz obsługa fizyczna lub późniejszy demontaż. Zbiór tych zmiennych warunkuje rozwiązanie. Urządzenia z elementem komunikacji radiowej nie zawsze będą najlepszym wyborem. Wykrywanie ukrytych kamer jeśli już na czymś może się opierać, to na analizie widma elektromagnetycznego i inspekcji fizycznej jako podstawach, połączonych z detekcją złącz nieliniowych, czyli mówiąc w dużym uproszczeniu włączonych i wyłączonych urządzeń elektronicznych. Ceny klasycznych wykrywaczy kamer zaczynają się od wyższych kwot niż 200 zł. Najczęściej jako najtańsze spotkamy wykrywacze optyczne, ujawniające obiektywy kamer. Wykrywacz za kilka tysięcy Istnieją też urządzenia nieco droższe, takie jak choćby popularny detektor Raksa-120, który pozwala na skanowanie i analizę analogowych i cyfrowych sygnałów radiowych w zakresie od 40 MHz do 3,8 GHz. Urządzenie analizuje rodzaj wykrytej transmisji i na tej podstawie powinno definiować rodzaj sygnału z jakim mamy do czynienia — telefon, podsłuch radiowy, DECT, nadajnik GPS itp. Co ciekawe, to urządzenie przystosowano do pracy w trybie dyskretnym. Można umieścić je w kieszeni i przestawić na powiadomienia wibracyjne. Co na to detektyw Michał Rybak? Przywołany wykrywacz RAKSA 120 jest wygodny ze względu na wymiary oraz (co ważniejsze) ponieważ w jednym urządzeniu łączy funkcję wykrywczą na szerokim spektrum częstotliwości. Należy jednak pamiętać, że nie jest to urządzenie zapewniające kompleksowe bezpieczeństwo, a wręcz nie zapewniającego go wcale w przypadku wielu popularnych podsłuchów i ukrytych kamer. Dla mnie to całkiem porządny podstawowy sprzęt dla „zwykłych użytkowników”, jednak o wąskim zastosowaniu. Wykrywacz w cenie 15 letniego Passata Istnieją oczywiście bardzo drogie wykrywacze, takie jak PRO-W10GX (urządzenie za ponad 15 tys. zł). W tym urządzeniu zakres wykrywanych częstotliwości to od 0 do 10 GHz. Urządzenie ma dwie anteny — dookólną i kierunkową. Urządzenie może służyć do wykrywania źródeł analogowych i cyfrowych. Może przechowywać wpisy do ich późniejszej analizy, co ułatwia również tworzona lista zdarzeń. Mówiąc krótko, jest to profesjonalne narzędzie dla ludzi o profesjonalnych potrzebach. Cena też jest odpowiednio profesjonalna i co najważniejsze — aby tego urządzenia dobrze użyć, trzeba mieć sporo wiedzy. Takie przynajmniej odnieśliśmy wrażenie, a Michał potwierdził nasze domysły. W przypadku tego wykrywacza jak i jego jeszcze droższych kolegów (np. Caymana ST402 za 45 000 PLN, który potrafi wykrywać złącza nieliniowe) samo przeczytanie instrukcji to za mało. Najdroższe wykrywacze to sprzęt za kilkadziesiąt tysięcy złotych, a całe zestawy, czyli pozwalające na wykrywanie pełnego spektrum zagrożeń, to koszt kilkuset tysięcy złotych. Nie są to jednak sprzęty, które wykonują za użytkownika całą robotę. Podejmowanie się realizacji (tj. czynności mających na celu ujawnienie “oka” i “ucha” — dop. red.) wyłącznie w oparciu o wiedzę teoretyczną i znajomość instrukcji obsługi to zdecydowanie za mało. Doświadczenie w mojej ocenie jest kluczowe. Wykrywanie nielegalnej inwigilacji często wykracza poza obsługę sprzętu i późniejszą interpretację wyników. Bez posiadania wiedzy merytorycznej łatwo doprowadzić do występowania błędów pierwszego rodzaju (ang. false positive), czyli niewykrywania urządzeń pomimo ich obecności oraz błędów drugiego rodzaju (ang. false negative), wykrywania sygnału, lecz kwalifikowania go na przykład jako pochodzący z pobliskiej stacji BTS lub okolicznego sprzętu elektronicznego. W czasie jednej z realizacji na terenie Katowic chociaż nie ustalono obecności sprzętu służącego do inwigilacji, to w czasie inspekcji fizycznej znaleziono w jednym z kanałów akustycznych (pozostałość kanału wentylacyjnego za podwieszanym sufitem) ślady wskazujące, że taki sprzęt mógł się tam znajdować, co zostało zweryfikowane pozytywnie w innym elemencie usługi. W czasie badania w siedzibie jednej z firm na warszawskim “Mordorze” ustalono, że w dniu badania ekipa sprzątająca pojawiła się w lokalu w innych godzinach niż zwykle, kończąc właściwie pracę tuż przed przyjazdem ekipy badającej bezpieczeństwo pomieszczeń. Sprawdzane pomieszczenia okazały się „czyste”, jednak uzasadnione podążenie w ramach wewnętrznego postępowania wyjaśniającego śladem ekipy sprzątającej pozwoliło ustalić, że okresowo w siedzibie firmy była instalowana kamera wraz z podsłuchem. Najważniejszy dla powodzenia realizacji jest wywiad przez badaniem i właściwe zaprojektowanie przebiegu badania. Jeśli chodzi o taktykę przeprowadzania badań to nie chcę jej jakoś specjalnie rozwijać. Jednak nie jest prawdą, że zawsze do sprawdzanych obiektów wchodzi się nocą, udając serwisantów czy ekipę remontową. Co robić? Jak żyć? Jeśli nie jesteś specjalistą od wykrywania podsłuchów to prawdopodobnie nie masz ani sprzętu ani wiedzy aby wykryć każdy podsłuch w otoczeniu. Co nie znaczy, że nie uda Ci się go wykryć. Ale także nie oznacza, że wszystkie ukryte kamery przegapisz. Oczywiście nie chcemy nikomu psuć zabawy i jeśli masz ochotę pobawić się wykrywaczem podsłuchów za 200 zł to po prostu się pobaw choć tańszy (niekoniecznie poręczniejszy) może być po prostu moduł SDR podpięty do laptopa. Ba! Na pewno warto takim tanim wykrywaczem objechać prezenty wręczone na zjazdach miłośników szybkiej jazdy? A nuż coś się wykryje i będzie zabawnie? Jak wspomniał Michał, nie tylko sprzęt jest ważny. Potwierdza to zresztą opisana przez nas historia z kamerą ukrytą w wynajętym pokoju — została zidentyfikowana “na oko”, przez ciekawskiego człowieka niebędącego specjalistą. Czyli warto patrzeć i myśleć. Wciąż też utrzymujemy w mocy i ponownie zalecamy wam najprostsze środki zapobiegawcze wpadce związanej z inwigilacją, o których pisaliśmy w artykule o 1600 podglądanych gościach hotelowych: co możesz i co niepotrzebne w pokoju hotelowym do działania — odłącz. Wyłącz z “gniazdka” zbędną elektronikę (tv, radio, budzik, lampy). Ukryte kamery często czerpią z nich zasilanie i po prostu przestaną działać. Kamerę z powerbankiem trudniej ukryć i dodatkowo taki setup wymaga częstego dostępu do pokoju przez “podglądacza”, co nie zawsze jest możliwe, nie mówiąc już o tym, że nie leży w interesie podglądacza. Zajrzyj w kratki wentylacyjne i gniazdka oraz inne “szpary” jakie wypatrzysz. Poświeć sobie latarką, a te których wylot skierowany jest na istotne punkty hotelowego pokoju (łóżko, prysznic, biurko) możesz nawet zakleić. Pamiętaj tylko, że o ile zaklejenie obiektywu hipotetycznej kamery sprawi, że nie będzie ona nic widzieć, to mikrofon w nią wbudowany dalej będzie wszystko słyszeć i najważniejsze — choć czasem najtrudniejsze — poza bezpiecznym terenem, zachowuj się z godnością ;). Nagranie człowieka śpiącego lub czytającego książkę średnio nadaje się do szantażu. Słuchanie płyt Comy lub obcowanie z nieletnią dziewczyną jest zdecydowanie lepszym materiałem jeśli ktoś chciałby przetrącić Ci karierę lub zażądać okupu, więc unikaj takich sytuacji. Podsumowując, jeśli jesteście VIP-ami i poważnie obawiacie się podsłuchu/obserwacji, to nie ufajcie aplikacjom i ogólnodostępnym gadżetom. One wykryją tylko część z urządzeń do prowadzenia inwigilacji. I jak w przypadku bólu zęba, w takiej sytuacji trzeba rozważyć skorzystanie z pomocy specjalistów, którzy na wykrywaniu podsłuchów zjedli, nomen omen, zęby. Nie trzeba być detektywem, żeby kontakt do takiego eksperta znaleźć :) Przeczytaj także: Od kilku tygodni po sieci krążą niepokojące informacje na temat gry Talking Angela. Aplikacja, wydana na Androida i iOSa, ma rzekomo robić zdjęcia i zbierać dane dotyczące swoich użytkowników. Ponieważ są to głównie dzieci, ktoś rozniósł plotkę, jakoby aplikacja wysyłała prywatne informacje użytkowników… pedofilom. Jak jest naprawdę? Aktualizacja: Zobaczcie co o całym tym zamieszaniu mówią twórcy gry z firmy Outfit 7. W rzeczywistości aplikacja ta nie ma nic wspólnego z takimi praktykami. Jej twórcami są programiści znani ze stworzenia wielu podobnych programów, a najsłynniejszym z nich jest Talking Cat Tom. Jak się okazuje, Talking Angela jest podobna do wielu innych produktów, które firma Outfit 7 stworzyła. Nie niesie ze sobą żadnego zagrożenia, a plotki na jej temat są rozsyłane w sieci na zasadzie popularnych “łańcuszków”. Ważny głos w tej sprawie zajęła firma Naked Security, zajmująca się badaniem różnego rodzaju zagrożeń w internecie. Według specjalistów, Talking Angela jest całkowicie bezpieczna i nie ma żadnych podstaw, by uważać ja za zagrażającą komukolwiek. Jedyne co może wzbudzić wątpliwości, to pytania jakie aplikacja zadaje dzieciom w ramach gry. Te mogą być źle odebrane, szczególnie przez dorosłych. “Kocie” zachowanie głównej bohaterki może zostać odebrane dwuznacznie. Jeśli więc macie wątpliwości co do aplikacji – sprawdźcie ją sami, zanim pozwolicie to zrobić Waszemu dziecku. Co ciekawe, informacje o tej sprawie pojawiały się już w przeszłości. Najwięcej zamieszania wokół sprawy było ponad rok temu. Jednak w przeciągu ostatnich kilku tygodni, za sprawą plotek i niesprawdzonych zarzutów, gra Talking Angela znów stała się popularna. Na pewno jednak nie o taką sławę chodziło jej twórcom. A Wy co uważacie o zamieszaniu wokół tej aplikacji? Powiązane programy: Talking Angela na Androida Talking Angela na iOSa Zobacz także: My Talking Tom, czyli gra w stylu Pou dla fanów Talking Tom Cat Jak rozpoznać fałszywy profil na Facebooku Dokąd prowadzą skrócone linki? Źródła: Naked Security, The Guardian Również może Cię zainteresować

czy angela ma kamerę w oku